niedziela, 26 kwietnia 2015

Rozdział 4

    ,,Wyrwałem się człowiekowi, który mnie trzymał i podbiegłem do brata. Całe szczęście, że ktoś rozwiązał mi ręce i mogłem się do niego przytulić po raz ostatni. On, już tego nie wiedział.  Jego oczy zastygnięte w wyrazie przerażenia, zostały szeroko otwarte, a serce zatrzymało się już na zawsze. To był ostatni raz, kiedy go widziałem , bo później, wszystko przysłoniła mi kurtyna łez. Wtedy, poprzysiągłem sobie, że się zemszczę. Zemszczę się, za ból, ból mój i setek innych osób, które straciły swoich bliskich."

Jeszcze tego samego dnia odwieźli mnie do domu i puścili wolno. Na spotkanie wybiegła mi zapłakana matka, cieszyła się, że już jestem i mówiła: ,, Teraz, tylko na Bartka czekać, ino wróci do domu i uciekamy stąd jak najszybciej". Popatrzyłem na nią i uświadomiłem sobie, że ona nie wie. Przytuliłem ją i ze ściśniętym gardłem powiedziałem: ,,Mamo… On nie wróci" Zesztywniała, zdążyła tylko jęknąć: ,,O Boże"  i upadłaby, gdybym jej nie podtrzymał. Połowa jej świata, właśnie się zawaliła, wraz ze śmiercią jednego z dwóch synów. Zamierzałem jej to wynagrodzić. Ostrożnie wprowadziłem ją do domu, po czym sam opadłem na łóżko i starałem się uspokoić. Nawet nie zauważyłem, kiedy zasnąłem.                                                                                                                                                                              Kiedy się obudziłem, usłyszałem nieznajomy głos rozmawiający z moimi rodzicami. Z trudem wstałem,  zajrzałem do pokoju obok i zobaczyłem niemieckiego policjanta. Sprawiał jednak wrażenie, że przyszedł z prywatną wizytą i nie miał zamiaru brać się za politykę. Wróciłem do łóżka i znów odpłynąłem. Obudziła mnie mama, każąc szybko uciekać. Powiedziała, że niepokoi ją obecność wroga w naszym domu, mimo, że ów ,,wróg" grał właśnie w karty z głową naszej rodziny. Bała się, że utraci drugiego syna, a ja, aby ją uspokoić, wyszedłem z domu i skierowałem się w stronę sąsiedniej wioski.  Spędziłem kilka godzin u mojego stryja  Antoniego, aż przyszła jego sąsiadka i powiedziała, że w mojej wsi jest dużo policji z okolicznych posterunków, oraz żołnierzy.  Robili rewizję w domach i aresztowali wszystkich. Gnany niepokojem  o rodziców, szybko wróciłem do domu. Było pusto.  Szybko przebiegłem całą wieś, wzdłuż i wszerz, ale nikogo nie znalazłem. Drogę znaczyły koleiny wozów, strzępki odzieży, pióra i cała masa drobnych rzeczy. Wśród nich zauważyłem srebrny krzyżyk, z którym moja matka się nigdy nie rozstawała. Patrząc w kierunku, w którym odjechali Niemcy, pomyślałem o przysiędze złożonej po śmierci mojego brata. Od tamtego czasu, byłem całkowicie gotów zabijać z zimną krwią, dla zemsty i znieczulenia, by nie czuć tej okropnej pustki w sercu.  Po kilku dniach ukrywania się w lesie postanowiłem zaciągnąć się do Armii Krajowej. Przewędrowałem ki dobre dziesięć kilometrów  na północ i dotarłem do celu-dużej wioski zwanej Pulemiec. Wiadome mi było, że  właśnie tam stacjonuje mężczyzna, dokonujący poboru do ruchu konspiracyjnego. Przedarłszy się przez sieć pseudonimów, udało mi się z nim porozumieć. Podał mi miejsce, czas i hasło, miałem się spotkać z grupą patrolującą teren, zostać przez nich uzbrojony i szybko przeszkolony do służby w wojsku. Dostałem trochę prowiantu do kieszeni i wyruszyłem w drogę. Maszerowałem nocami, a gdy nastawał świt, szukałem kryjówki w gęstych krzakach,  do splądrowanych wiosek, nawet się  nie próbowałem się zbliżać. Cztery dni później dotarłem do celu. I dobrze, bo miałem bardzo mało jedzenia, o wodzie już nie wspominając.  O wyznaczonej godzinie, jak gdyby nigdy nic, spacerowałem po głównym rynku małego miasteczka.  Po chwili zauważyłem siedzącego na ławeczce człowieka z białą chusteczką wystającą z kieszonki na piersi-znakiem rozpoznawczym.  Dosiadłem się do niego i niby od niechcenia, rzuciłem hasło:  ,,Piękny dzień mamy dzisiaj, nieprawdaż?". Przyjrzał mi się uważnie i odpowiedział: ,,Zaiste, widać, niedługo bociany przylecą". Po krótkiej rozmowie zabrał mnie do kwatery mieszczącej się w małej kamieniczce na przedmieściach. Było tam już kilku innych chłopaków- w moim wieku i starszych.
Dobry tydzień później otrzymaliśmy pierwsze zadanie-mieliśmy przetransportować kilkadziesiąt wydań prasy konspiracyjnej do odległej o 10 kilometrów wioski. Sama podróż minęła bez większych przygód, nikt się nami nie zainteresował. Już na miejscu, czekaliśmy pod kościołem na pana Pawła, który miał odebrać towar i przesłać dalsze zamówienie. Po jakimś czasie przyszedł, zabrał, zapłacił, przekazał i poszedł. Mieliśmy już wracać, ale z racji tego, że ludzie zaczęli się schodzić na mszę, postanowiliśmy również iść i modlić się o życie. Nie było nam to jednak dane, bo gdy po nabożeństwie ludzie zaczęli wychodzić, ujrzeli wymierzone w siebie karabiny. Ci, którzy nie cofnęli się do środka, zostali rozstrzelani na miejscu. Razem z chłopakiem z ekipy- Filipem-zaryglowaliśmy drzwi i zastawiliśmy je ciężką, drewnianą ławą. Wszyscy w popłochu przeszli do zakrystii, a kilka osób schroniło się na strychu. Przez okna usłyszeliśmy wołania żołnierzy:
-Wychodźcie po czterech!
Ludzie w kościele podzielili się na dwie grupy. Jedni mówili, że na pewno kogoś szukają i nie trzeba było zamykać drzwi, a inni twierdzili, że i tak wszystkich wymordują, bo po to tutaj przyszli. Osób naiwnych było więcej, więc kilka z nich poszło otworzyć drzwi.   Oni wierzyli, że Niemcy nie będą zabijać w kościele. Można powiedzieć, że mieli rację, bo żołnierze wyprowadzili ich na zewnątrz i rozstrzelali pod murem. Wszystko to, było doskonale widoczne z okien zakrystii. Szybko zamknęliśmy wejście, aby nikt więcej nie wszedł do środka. Ktoś krzyknął, że trzeba się bronić, bo nas pozarzynają jak świnie. To poskutkowało na wszystkich, zaczęliśmy szukać broni. Znaleźliśmy kilka siekier. Tylko tyle mieliśmy, przeciwko doskonale uzbrojonej i wyszkolonej armii nieprzyjaciela. Głuche uderzenia w drzwi z zewnętrznej strony, okazały się skuteczne. W powstałym otworze ukazała się lufa karabinu, zaczęli strzelać. Ktoś mocno uderzył w nią siekierą, co tylko rozwścieczyło atakujących, ale pistolet zniknął z naszego pola widzenia i czucia. Po przeciwnej stronie unosiła się chmura pyłu i tynku z poszatkowanej ściany. Nie na długo zapanował spokój-przez dziurę wpadł świszczący granat. Ksiądz szybko go złapał i w ostatniej chwili wyrzucił go na zewnątrz. Od siły wybuchu aż zatrzęsła się posadzka, a zza ścian, słychać było krzyki i jęki rannych. Wzrokiem poszukałem chłopaków z którymi tu przyjechałem- zdążyliśmy się już zaprzyjaźnić. Stasiek, Jaś, Rafał, Filip, Florian, wszyscy czatowali w oknach, rzucając cegłami w Niemców, którzy wspinali się po drabinach. Nieco prymitywne, ale jednak skuteczne. Poczułem dym, jego smugi wydobywały się ze szczeliny pod drzwiami. Szybko przelałem wodę ze wszystkich wazonów do jednego wiadra. Rafał zszedł na dół i na kilka sekund uchylił jedno skrzydło, a ja zalałem ognisko. Zasyczało, buchnęła para, ale płomień zgasł. Po jakimś czasie, Niemcy zajęli dach stodoły sąsiadującej z kościołem i zaczęli ostrzeliwać okna. Po pierwszych wystrzałach, z wysokiego parapetu spadł Florian. Podbiegła do niego młoda dziewczyna z zamiarem opatrzenia rany, ale było już za późno. Reszta chłopaków szybko zeszła, wyrzucali granaty, których wpadało coraz więcej. Na moich oczach, siła wybuchu uniosła Jasia dobre kilka metrów nad ziemię, zabijając też kilku mężczyzn stojących w pobliżu. Zaczynało brakować obrońców. Zrobiło się późno, ciemno. Niemcy podpalili stodołę z nadzieją, że kościół zajmie się ogniem. Tak się nie stało, ale dachówki mocno się rozgrzały, przez co ze strychu zeszli ludzie, którzy bali się zbyt  bardzo, aby brać udział w obronie. Przez pożar, żołnierze stracili możliwość atakowania okien, więc wycofali się i strzelali z większej odległości. Gdy ogień stodoły oświetlił wnętrze kościoła, zobaczyliśmy przerażając pełnię zniszczeń i śmierci. Koło zabitych, na podłodze leżeli ranni obrońcy. Wśród nich znaleźli się Rafał i Filip-opatrywała ich właśnie nieznajoma dziewczyna, klęcząc w kałuży krwi. Inne kobiety rwały koszule i prześcieradła znalezione na plebanii połączonej ze świątynią. Niemcy strzelali coraz mniej, a po kilku godzinach nastała cisza.




 Na koniec, chcę tylko dodać, że wydarzenia z tego rozdziału, nie są moją fikcją literacką. To (mniej więcej) autentyczna historia mojego dziadka, weterana wojennego. Oczywiście,opowieść Maćka, nie jest całym moim opowiadaniem, niedługo się skończy ;) Nie miejcie mi załe, że jest tak ogólnikowo napisana, bo gdybym miała pisać ją w pełni ,,blasku" zajęłaby 5 razy więcej, niż powinna :D

2 komentarze: